Tegoroczny Open'er na pewno pozostanie zapamiętany. Nie tylko za sprawą pogody (wygląda na to, że wszystkie dni będą słoneczne). W Gdyni ułożono bardzo mocny line-up z headlinerami pokroju: Arctic Monkeys, Depeche Mode, Gorillaz czy Bruno Mars. Do tego festiwal wyprzedał się praktycznie w całości. Dobra wiadomość jest też taka, że za nami dopiero pierwszy dzień muzycznego święta. Co działo się w środę 4 lipca na lotnisku Gdynia-Kosakowo?
Środa upłynęła pod znakiem rapu i mrocznych rytmów. Główną scenę otworzył Jarecki, w namiocie mogliśmy posłuchać nostalgicznego Korteza. Do polskiej reprezentacji na Open'erze trzeba dołączyć m.in. duet djski Flitrini, którzy o 4 nad ranem zamykali imprezę. Mrocznie było na hardcorowym koncercie Dead Cross (zespół perkusisty Slayera - Dave'a Lombardo). Królem gdyńskiej imprezy był jednak Nick Cave.
Plus: Nick Cave and & Bad Seeds
Muzyczny demiurg - Nick Cave - zawładnął gdyńską publicznością. Dyrygował, uciszał, kierował, a także wybierał swoje "ofiary", które wciągał na scenę. Koncert Nick'a Cave'a z zespołem Bad Seeds był niczym dobry spektakl teatralny. 60-letni muzyk grał pierwszoplanową rolę i wciągnął wszystkich do swojego, niezwykle mrocznego świata.
Wydawało się, że koncert o godz. 20, gdy słońce zalewa główną scenę, odbierze Cave'owi nieco magii. Przeciwnie. - Cholerne słońce - rzucił ze sceny i zabrał się do roboty. Było "Jesus Alone", wyczekiwany "Loverman", "Into my arms" czy "The Weeping Song". Do tego czarno-biała sceneria i elegancko ubrany zespół pasujący bardziej do eleganckiej sali koncertowej, niż do festiwalu plenerowego.
Jedno jest pewne. Nick Cave jest wielki, a talentu i charyzmy mogą zazdrościć mu dużo bardziej znane gwiazdy. 60-letni Australijczyk, zapowiedziany przez Mikołaja Ziółkowskiego jako jeden z najważniejszych koncertów w historii Open'era, spełnił swoją rolę z nawiązką. Oby więcej takich koncertów w Gdyni.
Minus: Arctic Monkeys
"Małpy" miały być największą gwiazdą pierwszego dnia Open'era. Do Gdyni wracają po pięcioletniej przerwie, z nową oczekiwaną od dawna płytą "Tranquility base hotel & casino". "Małpy" znów inspirują się kolejną, historyczną epoką muzyczną. Płyta jest mniej gitarowa, nieco flegmatyczna. Pasowała do całego koncertu, który nie był zbyt energetyczny. Arctic Monkeys zagrali na 90 procent. Wielu fanów odczuło pewien niedosyt. Tym bardziej że, poza piosenkami, ze sceny nie padło żadne słowo. Sam zespół wydawał się być niezbyt zadowolony z występu w Gdyni.
Trzeba przyznać, że zainteresowanie koncertem było ogromne. Zapchane zazwyczaj ulice Open'era, prowadzące do różnych stef i scen, momentalnie opustoszały. Arctic Monkeys zgromadzili wielu wiernych fanów, co było widać także po koszulkach z logotypem zespołu. Nagrodą dla fanów były bisy. "Małpy" zagrały "Star Treatment", "Arabella", a zakończyli sprawdzonym "R U Mine?".
Zaskoczenie: Migos.
Amerykańskie trio zostawiło na scenie najwięcej energii. Rozkręcili imprezę, do której przyłączyli się nie tylko fani czarnych rytmów. Muzyczne show, w którym nie zabrakło ognia, laserów, projekcji wideo i confetti było ostatnim tego dnia występem na głównej scenie.
Migos bawili się wyśmienicie. Zagrali m. in. "Narcos" czy "Walk it, Talk it". Mocny bit było słychać na całym terenie festiwalu. Wielu fanów zostało przy głównej scenie po Arctic Monkeys. Jeśli nie znali zbyt dobrze Migos to mogli być pozytywnie zaskoczeni. Amerykański hiphop nie często pojawia się na letnich festiwalach w Polsce. Patrząc na zabawę pod sceną, może warto to zmienić?
Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?