Kiedy wyjeżdżaliśmy z Gliwic na Ukrainę, znajomi pytali: po co jedziecie, przecież tam wszyscy kradną, wrócicie bez pieniędzy i rowerów. Im bliżej Przemyśla, tym opinie te coraz bardziej zmieniały się. Słyszeliśmy: spotkacie cudownych, bezpośrednich i sympatycznych ludzi, którzy ugoszczą was pod własnym dachem i nie będą chcieli za to zapłaty. Jak się okazało, wszystko to było prawdą - wspomina gliwiczanin Krzysztof Webs, który razem z pyskowiczaninem Józefem Fuksem przejechał na rowerze 1615 km, a celem ich wyprawy była Ukraina. Razem podróżują od sześciu lat. Tym razem w drodze spędzili 17 dni, taszcząc czterdziestokilogramowe bagaże, w tym namioty, butle gazowe, trochę jedzenia i zapasowych części do rowerów, a także telefon komórkowy.
Nie stał za nimi żaden sponsor, nie wspomagał klub kolarski. Wiedzieli za to, że muszą się liczyć z wieloma niespodziankami, jazdą po wyludnionych terenach i tym, że na trasie nie będzie za każdym zakrętem czekał na nich nocleg i sklep spożywczy. Kolejne przystanki swej podróży znaczyli... rozdając pocztówki z Gliwic.
- W Dukli po raz pierwszy spotkaliśmy się z bezinteresowną pomocą. Natknęliśmy się na właściciela zakładu fotograficznego, który nie dość że wskazał nam drogę do schroniska, to jeszcze opisał naszą wyprawę na łamach lokalnej gazety, a następnie wysłał naszym najbliższym pocztówkę, że do Dukli dojechaliśmy cali i zdrowi. W zamian prosił tylko o jedno: aby dotrzeć na Ukrainie do jego syna - księdza i przekazać mu ojcowskie pozdrowienia - opowiada Krzysztof Webs.
Potem rowerzyści kierowali się na Medykę, Truskawiec i Stary Sambor, gdzie pan Krzysztof chciał obejrzeć ,włości" mieszkającej tu niegdyś teściowej. W Truskawcu po raz ostatni wymyli się w przyzwoitych warunkach. Potem pozostawała im tylko woda ze studni.
- Zaskoczyła nas na Ukrainie niezwykła troska o odbudowę zabytkowych kamienic. Napotkani ludzie okazywali nam natomiast dużo serdeczności, niemal każdy kreślił za nami znak krzyża. Na prowincji napotykaliśmy wielu pasterzy - widać, że wiele ludzi z tego żyje. W sklepach natomiast sprzedawczynie odliczały należność na... liczydłach! Nie zdarzyło się jednak, by próbowano nas oszukać! - dodaje Krzysztof Webs.
Od Truskawca na Zakarpacie prowadziła najtrudniejsza droga. Ciągle w górę, rozległe pustkowia. Natknęli się na obóz straży granicznej. Sympatyczny komendant pozwolił im przenocować w jednym z namiotów, razem z funkcjonariuszami. Polacy byli więc świadkiem jak czyszczą oni broń, mogli posłuchać co nadaje ukraińska radiostacja... Bywało, że spali w domach samotnych, starszych ludzi, którzy odstępowali im najlepsze łóżka, nie chcąc za to ani grosza i jeszcze częstując śniadaniem!
- Na Zakarpaciu, jak nigdzie indziej, spotkaliśmy istną mieszankę nacji! Słowacy, Węgrzy, Cyganie, nieco Polaków... To także jazda górskimi ścieżkami, bez szlaków i oznaczeń miejscowości. Jedyną oznaką obecności człowieka na tych terenach często były wartownie straży granicznej. Tu także słyszeliśmy najpiękniejszą muzykę świata. To dźwięk dzwonków wiszących na szyi każdej kozy i krowy. Nie sposób zapomnieć także widoku twierdzy w Chocimiu czy Kamienia Podolskiego - dodają rowerzyści.
Dotarli oni także do Łosiacza, oddalonego o kilka kilometrów od Kamienia Podolskiego. Katolickiemu księdzu, synowi fotografa z Dukli przekazali pozdrowienia z Ojczyzny. On odwdzięczył im się oprowadzając po kościele, który niegdyś był halą maszyn, a teraz lada moment miał zostać poświęcony, by służyć wiernym.
Seria pożarów Premier reaguje
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?